W zasadzie teoretycy literatury, nie wiadomo dlaczego, zawsze byli
zdania, że zazwyczaj możemy zetknąć się z trzema rodzajami złych
autorów: tymi, którzy mają coś do powiedzenia, ale robią to nieudolnie,
tymi, co dobrze to robią, ale nie mają nic do powiedzenia oraz tymi,
którzy nieudolnie mówią to, czego nie mają do powiedzenia. Według mnie
istnieje jeszcze typ czwarty, tzw. mickiewiczowski, kiedy twórca nie
dość, że nie wie, co ma do powiedzenia, to jeszcze robi to jakby nie
wiedział, że nie wie.
Prześledźmy powyższą konstatację na przykładzie debiutanckiego utworu Adama Mickiewicza zatytułowanego "Zima miejska".
W utworze tym dwudziestoletni Adaś, niby to zwalając wszystko na
zimnicę, opisuje jak to młodzież oddaje się hulankom, a to lulki paląc i
popijając węgrzyna, a to pijąc z chińskich ziół ciągnione treści lub wdycha stambulskie gorycze.
I cóż się za tym kryje? Rozpusta! Rozpusta, pijaństwo i narkotyki! A
gdzie tu tytułowa zima, ja się grzecznie zapytuję? Jedynym
usprawiedliwieniem dla Mickiewicza może być fakt, że Reymont opisał
wszystkie cztery pory roku w "Chłopach" i takiemu już Żeromskiemu
pozostało tylko napisać "Przedwiośnie". Adam więc napisał był "Zimę
miejską", a mógł przecież "Pod jesień" albo jeszcze lepiej -
"Przednówek". Przecież i tak na końcu rozhulana młodzież w utworze
Mickiewicza "szlifuje przed dniem (czyli o świcie) ulice". Nic się nie
zmieniło. Zupełnie tak jak dzisiaj.
A nie mogłoby to być jak u Reymonta? On przynajmniej wiedział co chce powiedzieć, choć myślał, że robi to nieudolnie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz